Po ogłoszeniu wyników wyborów parlamentarnych część środowisk feministycznych odetchnęło. Pojawiła się ulga, ale też nadzieja na powrót do, jakkolwiek to pojmować, normalności. Stąd też entuzjastyczna akcja organizacji kobiecych i LGBTQ wystosowania listu do Platformy Obywatelskiej, w którym postulowały przywrócenie urzędu pełnomocniczki do spraw równości kobiet i mężczyzn. Brak reakcji ze strony zwycięskiej partii pogłębił znaczenie tej akcji jako naiwnej, ale także ocierającej się o perwersję. Liderzy i liderki PO nieustannie przypominają nam, że liberalni są jedynie w odniesieniu do kwestii gospodarczych. W pozostałych blisko im jest do poprzedniej ekipy rządzącej. W zasadzie to taki PiS bis. No, może w lepszych garniturach i bardziej twarzowych niebieskich koszulach.
Przez dwa lata rządów koalicji PiS-u, LPR-u i Samoobrony miałyśmy wątpliwą przyjemność obserwowania niekończącego się spektaklu nienawiści, pogardy oraz instrumentalnego traktowania kobiet i tak zwanych kwestii kobiecych. Wprowadzono becikowe jako zachętę do reprodukcji pokoleń. W dyskursie okołobecikowym słowo kobieta zastępowano słowem matka, wskazując priorytetową rolę społeczną kobiet w Polsce. W tej skróconej kadencji powróciła się również kwestia zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej z próbami majstrowania przy konstytucji na pierwszym planie. Potem obserwowałyśmy akty braterskiej solidarności okraszonej uśmieszkami, drwinami i mową nienawiści wobec Anety Krawczyk, która przerwała zmowę milczenia na temat molestowania i wykorzystywania seksualnego kobiet w Samoobronie. Następnie miałyśmy gremialną nagonkę prawicowych środowisk politycznych i klerykalnych na Alicję Tysiąc, która przed Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu jako pierwsza Polka zaskarżyła państwo polskie za złamanie praw reprodukcyjnych i wygrała. Sezon ogórkowy w 2007 roku zaowocował spektakularnym protestem pielęgniarek, któremu towarzyszyło "uwięzienie" kilku kobiet w Kancelarii Premiera oraz próba zastraszenia i usunięcia siłą białego miasteczka przez policję. Tuż przed nowymi wyborami parlamentarnymi Sejm niespodziewanie opowiedział się za przywróceniem Funduszu Alimentacyjnego, który został zlikwidowany w 2004 roku i od tamtej pory był przez polityków traktowany instrumentalnie - pełnił funkcję dobrego materiału na kiełbasę wyborczą.
Znając konserwatywno-neoliberalną opcję PO i PSL-u, zastanawiałam się, kiedy podejmą porzucone przez poprzedników role i rekwizyty, by kontynuować prawicowy patriarchalny teatr pogardy i nienawiści wobec kobiet. Długo nie musiałam czekać. W następnej odsłonie główne role przypadły żonom górników protestujących w kopalni Budryk oraz wicepremierowi i ministrowi gospodarki Waldemarowi Pawlakowi.
Górnicy w Budryku rozpoczęli strajk 10 grudnia 2007 roku, przedstawiając żądanie podwyżek płac. Trwający ponad miesiąc spór od godziwe środki do życia nieustannie przybierał na sile (oprócz okupacji kopalni pod ziemią i na powierzchni część górników przystąpiła do strajku głodowego). W takich sytuacjach w strajk zaangażowani są nie tylko jego aktywni uczestnicy, ale całe sieci społeczne na zewnątrz - przede wszystkim rodziny. Nic zatem dziwnego, że do działań protestacyjnych przyłączyły się żony górników. 16 stycznia do Warszawy na spotkanie z Pawlakiem przyjechało około 50 kobiet. To, co się wydarzyło (i też to, co się nie wydarzyło) jest dobrym przykładem nie tylko na stosunek nowej koalicji rządzącej do kobiet, ale też do związków zawodowych czy nawet wizji rynku i państwa. Jest to jednak przede wszystkim przykład na warunki akcesu i zasad funkcjonowania kobiet w patriarchalnej i neoliberalnej przestrzeni publicznej czy politycznej w Polsce.
Na spotkanie z żonami górników, podczas którego chciały zaapelować o przyjrzenie się warunkom ekonomicznym i społecznym kopalni oraz przyczynom konfliktu, Pawlak nie przybył. W tym czasie przebywał w Lublinie na corocznym spotkaniu opłatkowym PSL-u. Stwierdził jednak, że nie ma żadnych powodów, by spotkać się z kobietami - nie do niego i nie do nich należy rozwiązywanie tego konfliktu. Cały przyjazd zorganizowali działacze związkowi, którzy teraz dyrygują sytuacją przed ministerstwem - powiedział wicepremier. Można oczywiście pominąć brak wiedzy Pawlaka na temat warunków funkcjonowania rodzin górniczych, gdzie górnik jest zazwyczaj jedynym żywicielem rodziny, a konflikt między pracodawcą a pracownikami nie odnosi się jedynie do zakładu pracy, ale rozciąga się na gęstą sieć stosunków społecznych i ekonomicznych w rodzinie. Pawlak odwołał się jedynie do negatywnego stereotypu Ślązaczki - kury domowej, którą można dowolnie manipulować. Podobnie brzmiały słowa premiera Kaczyńskiego na temat protestu pielęgniarek : Protest w służbie zdrowia podsycają szatani. W obu przypadkach przebija się podobny sposób myślenia o kobietach, które wchodzą w przestrzeń polityki nieinstytucjonalnej - ktoś musi nimi sterować, są bezwolne, poddają się wpływom zewnętrznym (np. działaczom związkowym, mężom).
Dlaczego w taki sposób dewaluuje się aktywność kobiet? Nie ma powodów, by udział kobiet w strajku w Budryku nazywać działalnością dyrygowaną. Żony górników mogły stać się partnerkami rozmów z przedstawicielami resortu gospodarki w Centrum Partnerstwa Społecznego; mogły i chciały brać udział w negocjacjach, ale potraktowano je inaczej. Odesłano je do "kobiecej" domeny - Wracajcie do domów. Potraktowane zostały jedynie jako gospodynie domowe, matki i żony swoich mężów. Tym samym powielony został dyskurs nowoczesnych zachodnich demokracji liberalnych z oddzieleniem sfery prywatnej (żony, matki i gospodynie domowe) od publicznej (politycy, pracodawcy, działacze związkowi). Nie uznano ich za pełnoprawne obywatelki, podmioty czy strony w konflikcie społeczno-ekonomicznym.
Wątek genderowy to nie jedyny problem opisywanej sytuacji. Ważny jest tu także wymiar klasowy. Kobiety występowały tu pośrednio jako przedstawicielki klasy pracowniczej. Sytuacja konfliktu płacowego w Budryku unaocznia nam również wizję rządzącej koalicji na relacje między rynkiem, sferą pracy i państwem. Pawlak twierdził, że nie ma potrzeby rozmawiania z kobietami, a tym bardziej żonami protestujących górników czy też radykalnych działaczy związkowych. Dla neoliberalnych polityków związki zawodowe to kolejna tak zwana grupa roszczeniowa, która przedstawiana jest głównie jako koszt dla budżetu państwa. Pełnoprawnym partnerem jest natomiast Konfederacja Pracodawców Polskich (traktowana jako dochód do budżetu państwa), z którą nie omieszkał się spotkać premier Tusk następnego dnia po bezowocnym szturmie kobiet na Warszawę. Tusk po raz kolejny zadeklarował wprowadzenie zmian do kodeksu pracy (tak zwane uelastycznienie warunków zatrudnienia, co w rzeczywistości oznacza ograniczenie praw pracowniczych). Pracodawcy nie usłyszeli od premiera, że ich żądania rządu nie interesują.
Opisany przykład łączy wiele różnych aspektów: płeć, strukturę społeczną, ekonomię, opór społeczny, zasady akcesu i funkcjonowania w przestrzeni publicznej, politykę. Elementy te tworzą skomplikowaną konstelację ustalaną według dwóch współgrających porządków - patriarchalnego i neoliberalnego. Mamy zatem konflikt w obszarze pracy - walkę o byt ekonomiczny i niezgodę na wyzysk. Uznanymi stronami konfliktu są pracodawcy, państwo oraz pracownicy czy związki zawodowe (ta ostatnia grupa nie do końca uznanymi, nie w pełni legitymizowanymi przez pozostałych graczy). Nowy aktor w sporze - żony górników - są na kilka sposobów pozbawiane podmiotowości politycznej. Nie są pracownicami, nie są działaczkami związkowymi - nie działają w przestrzeni publicznej, a to jest podstawowym warunkiem wyznaczania kategorii obywatelstwa w liberalnej umowie społecznej. Żony górników należą do sfery prywatnej - są przede wszystkim matkami, żonami i gospodyniami domowymi i jako takie pozbawione są przez porządek neoliberalny i patriarchalny prawa do głosu. Odmawia się im możliwości politycznego samostanowienia - są pogardliwie traktowane jako zdalnie sterowane kury domowe.
Napisane przez EwaCh
dnia February 10 2008
2514 czyta ·