IZA DESPERAK. KARTA NAUCZYCIELKI I OSIEM TYSIĘCY. 2012
Dodane przez awe dnia September 10 2012 10:14:29
W dyskursie publicznym powracają wciąż zakusy na Kartę Nauczyciela. A to z powodu reformy szkolnej, a to jej braku; z okazji rozpoczęcia roku szkolnego lub zamykania kolejnych szkół. Zakusy na Kartę się intensyfikują, do jej krytyków dołączają sami nauczyciele.

Najpierw Karta zaczęto przedstawiać jako przeszkodę, która uniemożliwia zatrudnianie dobrych nauczycieli i zwalnianie złych. Następnie przywolano argument ekonomiczny: samorządom grozi bankructwo w obliczu kosztów utrzymania „kartowych” szkół, zwłaszcza w obliczu demograficznego niżu i mniejszych subwencji dla gmin na oświatę. Jeden burmistrz zaapelował nawet do nauczycieli, by zrzekli się podwyżek. Pojawiły się też przykłady dobrych praktyk: szkół przejętych przez stowarzyszenia, gdzie wprawdzie nie ma Karty, nauczyciele nie dostają pensji w wakacje i pracują po 40 godzin tygodniowo – ale wszyscy są zadowoleni.

Ostatnio w „Wysokich Obcasach” Link w artykule Nauczycielka prosi o szacun Sylwii Szwed, głosu udzielono nauczycielkom, które ciężko pracują, nauczanie jest ich pasją, starcza im pieniędzy albo nie, i łączy je akceptacja rzekomej konieczności ograniczeń stwarzanych przez Kartę. Parę miesięcy temu szumu narobiło nagłośnienie przez „Gazetę Wyborczą” odkrycia, że są nauczyciele – a może tylko jeden taki egzemplarz – którzy łącząc pracę na dwóch etatach i dając prywatne lekcje zarobić mogą oszałamiającą kwotę odbiegającą znacznie od nauczycielskiej średniej. Mniej zainteresowania budzi historia małomiasteczkowej nauczycielki, dla której jedyny dostępna możliwość uzupełnienia dochodów to praca „na kasie”. Być może, w obliczu zwolnień, zostanie przypomniana jako swoista success story. Na razie Wyborcza doradza nauczycielom jak zarobić lub dorobić.

Dyskusje wokół szkoły pełne są mitologii i przemilczeń. Przyczyniają się do nich sami nauczyciele, którzy mizerne resztki statusu łatają resztkami zawodowej solidarności. Solidarności rozbitej przez system awansu nauczycieli segregujący ich na święte krowy nie do ruszenia i pozbawionych jakiejkolwiek ochrony czeladników. Rozbijanej przez tych „pod Kartą” i tych na umowach śmieciowych, często nieotrzymujących żadnego wynagrodzenia za pracę. Problem dotyczy nie tylko szkolnictwa, ale i edukacji wyższej – i tu i tam prywatni pracodawcy pensji z umowy zlecenia nie wypłacają. Standardem jest praca bez umowy, a szanse na odzyskanie jej przed sądem pracy są zerowe – bo nie ma stosunku pracy. Nie płacą nie biedne placówki samorządowe, ale prężne prywatne placówki, które minimalizują koszty i maksymalizują zyski z założenia nie płacąc nikomu. Mity o astronomicznych zarobkach pracowników niepublicznych uczelni, powtarzane z lubością przez wszystkich, to odpowiednik mitologii nauczycieli zarabiających 8 tysięcy. Jedne i drugie opierają się na pojedynczym przypadku odstępstwa od typowej praktyki, z uporem maniaka nagłaśniane – by zaciemnić prawdę o przeciętnych zarobkach przeciętnych nauczycieli. Kwota 8 tysięcy zaś burzy powszechne oburzenie – nie mieści nam się w głowie, że nauczyciel mógłby zarabiać godnie.

Niepłacenie za pracę w prywatnym sektorze edukacyjnym zdarza się i w podstawówkach, i na uczelniach. Praktyki te są tak powszechne, że nauczyciele się do nich przyzwyczaili, i po półrocznym oczekiwaniu na przelew odpuszczają i szukają innych źródeł dodatkowego najczęściej dochodu. Nawet szczęśliwcy zatrudnieni w ramach stosunku pracy, bo odebrać należne wynagrodzenie za pośrednictwem sądowego nakazu, czekać muszą na nie 9 miesięcy. I nie są to kokosy. W moim własnym przypadku sąd pracy miał wątpliwości, bowiem kwota na umowie, której wypłacenia wraz z odsetkami się domagałam, okazała się niższa od pensji minimalnej. W tej sytuacji orzeczenie jej wypłaty byłoby niezgodne prawem. Odsetek za kilkumiesięczną zwłokę nigdy zobaczyłam. W czasie, gdy nie dostawałam wynagrodzenia, normalnie „świadczyłam pracę”, nie martwiąc o to, skąd wziąć na bilet, ksero dla studentów czy kupienie kawy w bufecie (na ogrzewaniu też oszczędzali), bo w moim zawodzie za przywilej uważa się możliwość pracy na dwóch etatach. Gdyby etat ten był moim jedynym źródłem utrzymania, przez owe 9 miesięcy umarłabym po prostu z głodu, lub wpadła w spiralę pracy na czarno, bo byłam wciąż związana stosunkiem pracy. I nie zdecydowałam się na przystąpienie do protestu, który polegał na sabotowaniu zajęć i wpisywania ocen – bo godziłoby to w studentów, którzy swe zobowiązania finansowe wypełniali. Jedni nieopłacani pracownicy przestali po prostu przychodzić, inni wpisywać oceny, pojawiła się próba formalizacji strajku i wynegocjowania wypłaty od pracodawcy – który wysiłki te po prostu zignorował. No cóż, byliśmy zatrudnieniu w ramach kodeksu pracy, nie obowiązywała nas żadna dodatkowa ochrona, i nie byliśmy zrzeszeni w żadnym związku. Tradycje pracowniczych protestów, legenda „Solidarności”, odpłynęły w niepamięć i zastąpione zostały neoliberalnym dyskursem ekonomicznej rentowności. Prawa i etos pracowniczy, nauczycielski czy związkowy został zamieniony w nowy dyskurs o „roszczeniowości”. Sami nauczyciele ten dyskurs przejmują, uczą przedsiębiorczości i chcą być przedsiębiorczy, a nie roszczeniowi. A zarazem dostają po głowie za nieliczne jednostki, których zarobki są rzędu 8 tysięcy złotych.

Mechanizm zrzekania się przez pracowników własnych praw, ujawniony w wypowiedziach anty-kartowych samych nauczycieli i nauczycielek, znany jest od dawna. To samoograniczająca się strategia niewolnika, który całkowicie zależny jest od swego pana, i jednocześnie akceptuje i legitymizuje reguły świata panów. To także paradoks „zadowolonego niewolnika”, mechanizmu, w którym dyskryminowane kobiety zjawisko dyskryminacji akceptują i wydają się czerpać z niego zadowolenie. XXX Bo nauczycielstwo to profesja sfeminizowana, i jako taka nisko opłacana i nie ciesząca się wysokim prestiżem. Uchodzi często za źródło pieniędzy „na waciki” (i na ZUS), parę godzin dziennie dorywczej pracy – coś jakby pilnowanie dzieci sąsiadów czy dorabianie sprzątaniem. W sumie kobiety robią to, co potrafią najlepiej, z natury są przecież opiekuńcze – a domaganie się godnej płacy za pracę opieki jest nonsensem. Tak nisko opłacana praca nie może być traktowana na równi z pracą lekarza, górnika czy dyspozycyjnej sekretarki, do tego te wakacje, urlopy dla poratowania zdrowia i inne „przywileje”. Bo to, że pracownicy pierwszego lepszego banku czy agencji ubezpieczeniowej mają benefity, to samo się rozumie przez się.

W 1992 roku miałam okazję pracować „pod Kartą”. Zarobki nauczycieli były o wiele niższe niż ustalone wtedy wskaźniki indeksacji prac budżetówki. I nauczyciele przystąpili do 1-dniowego strajku – i wywalczyli wypłatę rekompensat. Nastąpiła ona wiele lat później, ale wraz z odsetkami była to tak ogromna kwota, że po jej odbiór w banku starsze nauczycielki chodzić musiały z obstawą. Następny strajk nauczyciele zorganizowali w czasie matur. Zostali oskarżeni o roszczeniowość i porzucenie etosu Judymów i siłaczek, bo nie liczyli się podobno z sytuacją oddanych pod ich opiekę maturzystów. Gdy jednak lekarze w ramach kolejnych strajków opuszczali łóżka pacjentów, nie powodowało to tak silnej krytyki. W tym strajku już nie brałam udziału. W międzyczasie przeszłam do pracy w prywatnej edukacji, i na zawsze straciłam przywileje wynikające z Karty Nauczyciela. Miałam wtedy okazję zaobserwować od środka mechanizmy łamania się nauczycielskiej solidarności i samo-zrzekania się praw pracowniczych. Byliśmy naprawdę wdzięczni pracodawcy, że pozwalał nam pracować na drugim etacie w ramach śmieciowych umów, z których żadne składki nie zasiliły naszych funduszy emerytalnych. Z góry patrzyliśmy na nauczycieli szkół publicznych, pracujących parę godzin dziennie i biorących zwolnienia, gdy zachorowali. My, bardziej przedsiębiorcze kółka w edukacyjnej maszynie, mieliśmy tak ustawiony system płac, że trzydniowe zwolnienie lekarskie rujnowało nasz miesięczny budżet. Grzecznie przechodziliśmy na samozatrudnienie i umowy śmieciowe, tak długo jak nie malała nasza stawka godzinowa. Szkoła zarabiała pieniądze. Do czasu. Gdy skończył się zysk, zaczęły się cięcia godzin, łączenie klas, rezygnacja z płatnych fakultetów. Inne szkoły, mniej rynkowo podchodzące do swej misji, zaczęły odczuwać problemy wcześniej. W obronie trwałości wspólnoty, jaką jest szkoła, rodzice uchwalili, że będą płacić więcej, a nauczyciele, że chcą zarabiać mniej. Taką samą uchwałę podjęła kilka lat później pierwsza wyższa uczelnia dotknięta kryzysem w moim mieście. Poświecenie nauczycieli i wykładowców ich nie uratowało – obie padły.

Jednym z tabu związanych z edukacją jest kwestia dodatkowych zarobków nauczycieli. Nauczyciele od lat zarabiają za mało i dorabiają do nędznych zarobków na różne sposoby. Ich pozycja w feudalnie zarządzanej szkole zależy od tego, czy dyrektor w dodatkowej pracy nie będzie przeszkadzać – bo dyrektor może, ale nie musi pójść na rękę. By móc dorabiać w drugiej szkole, dawać korepetycje uczniom kolegi lub prowadzić płatne zajęcia we własnej publicznej szkole muszą wykazać się pokorną niewolniczą postawą. Zginają kark, by zachować godność – i stają się idealnymi zakładnikami systemu, ucząc tym samym swych uczniów strategii zginania karku, produkując kolejne pokolenia zadowolonych niewolników, idealnych do obsługi taśmy montażowej, potępiających roszczeniowość grup domagających się jakichś przywilejów i modlących się do bożka przedsiębiorczości. A czego uczą studentów prowadzący zajęcia doktoranci nie otrzymujący żadnego wynagrodzenia?

Nauczyciele nie powiedzą głośno tego, co wszyscy i tak wiedzą: jedni po 20 obowiązkowych godzinach i paru płatnych nadgodzinach sprawdzają zeszyty, chodzą z uczniami do muzeum, zajmują się dokumentacją i dokształcaniem się. Inni po 18 obowiązkowych godzinach bojkotują obowiązek 2 dodatkowych, i zaraz po dzwonku biegną do drugiej i trzeciej pracy. To patologia – zgodzą się wszyscy chyba. Ale ta patologia wynika z potrzeby dorobienia do niskiej pensji i poprawy nie tylko ekonomicznego statusu, ale społecznego prestiżu. Ile można znosić śmichy-chichy z antycznej komórki, lub pół żartem proponowane wymienienie samochodu na mniej obciachowy w zamian za zagwarantowanie zdania egzaminów uczniowi, który przyjeżdża do szkoły wypasioną furą? Myślę, że każdy kolejny minister edukacji sobie z tej patologii zdawał sprawę, włącznie z autorem niezapomnianego bon mota: „Nauczyciele udają, że pracują, a my udajemy, że im płacimy”. Dlaczego w obliczu kolejnych reform kolejni ministrowie utrzymują tę bolesną fikcję? By wykorzenić te patologie, wystarczyłoby nauczycielom, zamiast „średnio 300 złotych brutto” podwyżek, podnieść płace choćby do 8 tysięcy, może być brutto. Gwarantuję, że rynek drugich etatów i korepetycji skurczy się wtedy w mgnieniu oka.

Mitologię wokółszkolnej pseudodebaty wzmacnia też bajka o Karcie, która nie pozwala na zwalnianie złych nauczycieli. W budżetówce panuje powiem nie Karta, ale niepisana, lecz znana wszystkim doskonale zasada solidarności, w wyniku której w razie konieczności zwalnia się młodego i przedsiębiorczego, a przetrzymuje na etacie mało wydajną panią, która ledwo radzi sobie z komputerowym dziennikiem a ma jeszcze parę lat do emerytury – i Karta jest tylko zasłoną dymną. Do mechanizmów premiujących starszych nauczycieli, a wypychających ze szkół młodszych dołączono system nauczycielskiego awansu. Wyżej stojący w hierarchii są rzeczywiście niezwalniani, podobnie jak samodzielni pracownicy naukowi na uczelniach. W świetle rosnącej niepewności prekaryjnego rynku pracy i rosnącej niepewności w świecie płynnej ponowoczesności szkoły i uczelnie publiczne stają się oazami bezpieczeństwa dla tych, co w pracy „przy tablicy” stracili głos i nerwy.

W amerykańskim systemie wykładowcom przysługuje co kilka lat „sabbatical year”, czyli urlop od dydaktyki dla samorozwoju. Polscy tłumacze, gdy natkną się na ten termin, bywają bezradni, jakby mieli do czynienia z 50 eskimoskimi odpowiednikami słowa „śnieg”. My prawa pracownicze uważamy za przywileje, pracowników domagających się godnej płacy za roszczeniowych, protesty pracownicze za efekt spisku nasłanych nie wiadomo skąd „kretów”. Cieszymy się, że brak miejsc w przedszkolach rozładują kontenery, i nie obchodzi nas, kto i na jakich zasadach będzie w nich pracował. Drodzy rodzice, jak myślicie, czego nauczy wasze dziecko wyzyskiwany wychowawca pozbawiony ochrony Karty Nauczyciela ? Dzięki ruchowi związkowemu mamy prawo pracy, płatne urlopy i zwolnienia lekarskie. Czy to także nienależne „przywileje” pracowników „roszczeniowych”?