We wrześniu 2008 r. Polskę zbulwersowało doniesienie o praktykach pewnego ojca, który na wsi spokojnej i wesołej korzystał z wdzięków własnej córki za milczącą, choć zapewne smutną i wymuszoną, aprobatą żony. Proceder zaczął się, gdy młoda dama miała lat czternaście, a cała rodzina przeprowadziła się z zachodniej Polski, rodzinnej okolicy żony sprawcy, pod Siemiatycze, do gospodarstwa odziedziczonego przez męża. Molestowana dziewczynka naukę zakończyła na gimnazjum. Obie kobiety były na utrzymaniu mężczyzny, który pieniądze zdobywał, wyjeżdżając co jakiś czas do pracy zagranicę. Twierdzą, że nie pozwalał im pracować. W zamian – „miał do nich prawo” (z żoną też sypiał, jak to skomentowała: „na odczepnego”, poza tym oczekiwał od niej milczenia i pogodzenia się z sytuacją). Proceder skończył się, gdy córka, już 21-letnia, postanowiła uciec z domu i zamieszkać ze swoim narzeczonym. Próba odbicia młodej damy siłą – ojciec zorganizował pomoc kilku mężczyzn i zjawił się po córkę z siekierą w ręku i mordem w oczach – skłoniła i córkę, i matkę do złożenia zeznań na policji. Dlaczego trwało to aż siedem lat, zanim się zdecydowały? Pojawiały się sugestie „syndromu sztokholmskiego” i zarzuty „ukrywania przestępstwa”, „współpracy ze sprawcą” itp. Mało kto zwrócił w tym kontekście uwagę na rozpaczliwie otwarte wyznanie molestowanej córki, kończące wywiad w Gazecie Wyborczej, w którym prosiła o pieniądze i każdą inną pomoc. Jeszcze mniej osób – na powtarzające się w wypowiedziach zamieszanych w sprawę stróżów prawa sugestie, że takie rzeczy się zdarzają, ze nie jest to pojedynczy przypadek, że „matki często zgłaszają”, ale i „nierzadko nie zgłaszają”, bezustannie w liczbie mnogiej.
Akt drugi sprawy „potwora z Siemiatycz”: na scenę wchodzi Powszechne Oburzenie. Na pierwszych stronach gazet pojawiają się doniesienia o „polskim Fritzlu”, wywiady eksperckie, telewizyjne debaty i ostre reakcje polityków. Propozycja premiera Tuska, by „zbrodniarzy” poddać przymusowej kastracji, spotyka się ze społecznym aplauzem. Przeprowadzane sondy pokazują powszechne poparcie dla takiego rozwiązania – nawet przez 87% osób biorących udział w badaniach.
Niezbyt zrozumiały na pierwszy rzut oka skrót myślowy odnosi się do tzw. kastracji chemicznej, którą w niektórych krajach proponuje się jako alternatywę dla więzienia (w Polsce najwyraźniej nie powinna to być alternatywa). Chirurgiczne usunięcie jąder (kastracja) nie rozwiązuje podstawowego problemu przestępców na tle seksualnym, agresji: „hormony agresji”, przede wszystkim testosteron, produkowane są bowiem przede wszystkim przez nadnercza, których wyciąć się nie da – w wielu więc przypadkach kastracja mogłaby odnieść tylko taki skutek, że delikwenta pozbawiłaby możliwości posiadania dzieci. Nadpobudliwość, agresja, a nawet zdolność odbywania w pewnym stopniu stosunków płciowych pozostają. Dlatego w przypadku stwierdzenia ciężkich zaburzeń psychoseksualnych, uniemożliwiających normalne funkcjonowanie na tej płaszczyźnie (dewiacje seksualne wyodrębnia się wówczas, gdy pacjent, mimo że ma wybór, skłania się ku spółkowaniu odbiegającemu od normy. Nie będzie zboczeńcem pasterz, zaspokajający potrzebę czułości z owcą na halach, ale już bohater opowieści Roberto Benigniego z „Nocy na ziemi”, który wolał owcę od własnej żony – owszem), „niesformatowana” osoba otrzymuje farmakologiczną „pomoc” w życiu w społeczeństwie. Są to głęboko ingerujące leki obniżające poziom hormonów odpowiedzialnych za agresję i funkcjonowanie seksualne, mające porównywalnie katastrofalne skutki uboczne dla organizmu, co pełna histerektomia bez późniejszego wsparcia hormonalnego. Takie rozwiązanie (dobrowolna kastracja bez lub przy niewielkiej równoległej karze więzienia) zrodziło się na fali deterministycznego ujmowania kwestii odpowiedzialności za swoje czyny – przekonania, że jednostka tylko częściowo panuje nad swoimi odruchami, że wiele nieprawidłowości, odchyleń moralnych czy przestępstw wynika z zaburzeń hormonalno-rozwojowych, traum odniesionych w dzieciństwie itp. i pozostaje w dialektycznej (tj. stanowiska te wzajemnie warunkują swój rozwój) sprzeczności z przekonaniami o indywidualnej autonomii człowieka.
Kastracyjnym fantazjom premiera (i dużej części narodu) nie towarzyszy szersza refleksja nad przyczynami gwałtów czy dziwacznym przekładaniem „świętego prawa własności” na obszar relacji międzyludzkich – w tym wypadku rodzinnych. Co ciekawe, większość wypowiadających się ekspertów to kobiety, które do całej sprawy podchodzą z wyważeniem. Z psychoanalitycznej perspektywy można by więc uznać, że reakcje premiera i narodu (aż 40% młodych mężczyzn jest za kastracją fizyczną) odzwierciedlają horrendum złamania tabu kazirodztwa. Jeśli wierzyć Freudowi (oraz Carol Pateman, feministycznej filozofce), u fundamentów obecnego porządku społecznego leży tzw. mord na praojcu, dokonany przez doprowadzoną do ostateczności hordę synów, którym ojciec odmawiał dostępu do dóbr i, przede wszystkim, kobiet. Konsekwencją przerażenia, jakie zrodziło się u synów następnego poranka, było wprowadzenie zakazu (tabu) kazirodztwa oraz dręczący lęk przed kastracją – karą ojca zza grobu. Jeżeli w ogóle można mówić o jakimś grobie, Freud twierdzi, że wspólnicy w zbrodni pożarli zwłoki ojca, aby ukryć swoją winę. Opowieść tę trudno traktować dosłownie, jednak jako metafora doskonale ujmuje panujące stosunki władzy – dlatego, choć nie dosłownie, warto potraktować ją poważnie. Pateman dodaje do niej tyle, że wydarzenie to zaowocowało jeszcze jednym tabu – wykluczeniem kobiet ze spisku, z decydowania o sobie, dlatego zamiast sformułowania „mord pierwotny” woli ona mówić o „umowie braci”, która wyrzuciła kobiety poza społeczny nawias. I tak właśnie zaczął się patriarchat.
U Hobbesa, uznawanego niekiedy za pierwszego filozofa liberalizmu, czytamy o strachu podszywającym wszystkie relacje społeczne. Powszechna umowa społeczna i wprowadzenie systemu prawnego pozwoliły co prawda go zniwelować (wcześniej, jak pisał Hobbes, silny bał się zasypiać, aby go słabszy – tu mówi konkretnie o mdłej kobiecie – nie dusił poduszką), ale nie usunęły jego korzeni. Sytuacje takie, jak pod Siemiatyczami, dotykają społecznych pokładów lęku zalegających pod podłogą patriarchatu, obudzone demony wywołują następne, a wszystko skrupia się na tych, którzy nie mogą się bronić: dzieciach, uzależnionych ekonomicznie i psychicznie kobietach, więźniach.
Patriarchalne przeświadczenie o opanowaniu świata wymaga niekiedy, u niektórych silnego potwierdzenia. Mężom może nie podobać się samodzielność żon, chłopcom samowystarczalność dziewcząt, ojcom – budząca się indywidualność córek. Wyświechtane tłumaczenie „bo ona mnie prowokowała”, skrywa lęk przed utratą władzy i przeświadczenie, że się ona należy – „mam do niej prawo”. W tym sensie, te dwa slogany z pierwszych stron gazet w doniesieniach o sprawie Krzysztofa B. to awers i rewers tej samej monety. Ona mnie prowokowała, ponieważ zachowywała się w taki sposób, jakby nie musiała być posłuszna. Zupełnie jak dziecko, które aż prosi się o klapsa. Wygląda na to, że funkcjonująca w Polsce idea rodzicielstwa nie tylko dopuszcza wlepianie nieposłusznym dzieciakom klapsów, ale także ciężar radzenia sobie z rodzącą się seksualnością przerzuca z rodziców na dzieci. To nie jest podejście szanującego jednostkowość drugiej strony opiekuna, ale posiadacza – i bardzo martwią kolejne doniesienia o utrwalaniu takiego modelu za wszelką cenę, np. przez blokowanie wprowadzenia ustawowego zakazu bicia dzieci.
Mentalność posiadacza przejawia się nie tylko wobec nie tych, których się „wyprodukowało”, ale tych, których się „kupiło”. Mąż utrzymujący żonę ma do niej tak samo „prawo”, jak do rzeczy, za którą zapłacił. Wiele kobiet nawet nie zdaje sobie sprawy, że zgoda na taki model relacji jest wynikiem ich własnej decyzji – w ich horyzoncie nie pojawiła się żadna alternatywa, żaden inny przykład, a jeśli – to wartościowany negatywnie, np. w postaci stereotypu zdziry czy starej panny. Nadal w niektórych rejonach Polski takie właśnie postrzeganie roli kobiety jest normą – kolejne pokolenia co najwyżej przekazują sobie z matki na córkę sposoby, jak wyciągać z danej sytuacji jak najwięcej – otrzymywać godziwe utrzymanie czy prezenty, unikać zaś eskalujących wymagań. Gdyby nie tego rodzaju korzyści, układ patriarchalny rozleciałby się zapewne pierwszego wieczoru, kiedy tylko pan i władca zasypiając, uprzejmie pozwoliłby udusić się poduszką…
Jednocześnie, ponieważ sumienie posiadacza nigdy nie jest całkiem czyste, a korzenie – przynajmniej mityczne – patriarchatu i legalności w sensie umowy społecznej zupełnie nielegalne („Przecież na coś się umawialiśmy” – mówi brat do brata), jawne nadużywanie praw – takie, na które inni sobie nie pozwalają – budzi niepokój i uśpioną traumę. Stąd tak sensacyjny ton, jakim podaje się wiadomości o kazirodcach czy pedofilach, stąd histeryczne reakcje tłumu, stąd nieprzemyślane propozycje premiera-ojca narodu (a może właśnie bardzo przemyślane, nakierowane na populistyczne podbijanie wyborczego bębenka), stąd wreszcie powszechna zgoda na odstąpienie od praw podstawowych w tego rodzaju przypadkach – ten, kto nie dotrzymuje umowy, nie może czerpać z niej korzyści (zapominamy, że niezbywalne prawa człowieka nie są umową, od której można by odstąpić, czy ją zerwać). Dlatego też tak niewielkie zainteresowanie okazuje się drugiej, poszkodowanej stronie. Mało robi się w kwestii zadośćuczynienia, zabezpieczenia bytu (kiedy np. sprawca otrzymuje sądowny zakaz zbliżania się do ofiary, ale ta nie ma się gdzie podziać, gdyż mieszkanie należy do napastnika; alternatywą są domy samotnych matek lub schroniska dla ofiar przemocy, zazwyczaj na prowincji i z harcerskim reżimem), wykrywalności (gwałt popełniony przez osobę obcą zgłaszany jest na policję, wedle ostrożnych szacunków, raz na pięć przypadków; czego się w takim razie należy spodziewać przy gwałcie małżeńskim albo nawet kazirodczym? Sytuacji nie polepsza brak kampanii społecznych, okropne doniesienia o nieludzkich procedurach odbierania zgłoszeń i obdukcji, ponawiające się w mediach wyrazy potępienia pod adresem „prowokujących” kobiet) czy prewencji (nadal brak w szkołach zajęć z wychowania seksualnego, na których można by uczyć młodych ludzi o przysługującym im prawie integralności cielesnej i nikt nie śpieszy się, by je wprowadzać. Sytuację tylko w niewielkim stopniu ratują programy profilaktyki uzależnień, na których młodzież może się zapoznawać z podobną problematyką – choć nie musi). Wszystko to poprawiałoby pozycję potencjalnych ofiar, ale i wydobywało je ze stanu ubezwłasnowolnienia, a to obozowi rządzącemu się nie podobałoby się. Duchy spod podłogi patriarchatu pojawiają się i znikają na powrót, gwałt odciska się gwałtem, prawa skazanych nie interesują zachwyconych własną praworządnością dysponentów praw, agresja i okrucieństwo mają się dobrze, a słupki poparcia dla status quo rosną...
(Z katalogu Komentarze Think Tanku Feministycznego)